Felietony

Szum w głowie co się zowie, czyli Skiba z masłem

Środa, 31 sierpnia 2011
Krzysztof Skiba
Płacząca wierzba, babie lato, Chopin, bocian, krakowska starówka – to klasyczne, polskie symbole, które inspirowały poetów, malarzy i…satyryków. „Szumią wierzby na gór szczycie” to fragment znanej, ludowej piosenki. Uniesienia związane z szumami wierzb, mimo całego swego poetyckiego uroku nie mają się co równać z alkoholowym szumem w głowie. O ten lekki szum, o ten stan rozluźnienia chodzi przecież nie tylko poetom.

Gdy pewnego razu spytano Leonarda Cohena o alkohol – odpowiedział, że pije tylko zawodowo. Zdziwionym dziennikarzom bard wyjaśnił, że przed koncertem lubi przepłukać gardło alkoholem dla rozluźnienia strun głosowych oraz dla rozluźnienia umysłu. Czasem jest to butelka wina, czasem kieliszek koniaku, a bywa, że kilka kieliszków polskiej wódki. Zawodowe picie? Ten termin jest często źle rozumiany. Z alkoholem jest jak z kobietami. Nie można uwierzyć im do końca. Lepiej posmakować tylko trochę niż się totalnie zanurzyć. Z drugiej strony życie, ale także sztuka i literatura wyprute z alkoholu straciłyby swój smak. Gdy dziennikarka BBC pytała słynnego rosyjskiego pisarza Wieniedikta Jerofiejewa, autora „Moskwy Pietuszki” – dlaczego przez całe życie pił alkohol, ten filozoficznie przypatrzył się młodej, ambitnej, wykształconej i wyhodowanej na zachodnich witaminach dziewczynie i odpowiedział: „Życie bez alkoholu? Cóż za brak polotu!”.

W podobnym stylu komentował swoje ulubione hobby aktor, poeta i kamieniarz w jednym – czyli Jan Himilsbach. Gdy zarzucano mu, że pije w biały dzień alkohol na ulicy, informował, że to całkowicie błędna interpretacja. Himilsbach uważał, że to co robi, to nie jest żadne picie, tylko metafizyczne oswajanie rzeczywistości. Alkohol to zabawa dla wytrawnych smakoszy, a picie wyborowych trunków to część polskiej tradycji. Już sienkiewiczowski Zagłoba wygłaszał teorie, że aby umysł człowieka funkcjonował sprawnie potrzebne jest mu niezbędne oleum w postaci nalewek.

Moja przygoda z alkoholem zaczęła się od zwiedzania barku ojca. Ponieważ ojciec był oficerem marynarki handlowej, to jego barek był zwykle dobrze zaopatrzony. W czasach przaśnego PRL-u, gdy na polskich stołach królowała wódka Żytnia i dosyć podła Vistula lub Bałtycka, w barku ojca pojawiały się trunki z lepszego świata. Główne miejsce zajmowały typowo marynarskie napoje, czyli wszelkie rumy i liczne odmiany whisky. Były też słodkie likiery i portugalskie wina. Nie brakowało dziwnych, ekscentrycznych butelek z dalekich krain, w których wesoło bulgotały wódki tak egzotyczne, jak japońska sake czy filipińska żmijówka. W środku butelki z filipińską wódką znajdowała się prawdziwa żmija, której obecność miała nadawać trunkowi odpowiedni aromat. Żmija była jak słynna trawka w butelce żubrówki. Miała nieco intrygować. Oczywiście zrobiłem kawał swoim kolegom i oznajmiłem im podczas wspólnego „zwiedzania barku”, że żmija jest jak najbardziej jadalna i według filipińskich zwyczajów stanowi rodzaj zakąski pobudzającej libido. W nastroju ogólnej wesołości żmija została skonsumowana, z czego wszyscy uczestnicy imprezy byli bardzo dumni. Na pytanie zdumionego ojca – gdzie podziała się żmija – odpowiedziałem, że najwyraźniej uciekła z butelki.

Bardziej dojrzałe przygody alkoholowe zaczęły się pod koniec liceum i na studiach. Podczas balu maturalnego wódkę nalewano do węgierskiego syfonu z nabojami gazu i pito go jako „wodę mineralną”. Wódka wspomagana przez gaz uderzała do głowy szybciej niż najładniejsze dziewczyny. Czasy studenckie minęły pod znakiem słodkiego wina Rubin oraz czerwonego bułgarskiego wina Bycza Krew. Gdy studiowałem, nie były znane jeszcze sklepy nocne czy całodobowe stacje benzynowe. Ich rolę pełniły meliny, na których pionierzy wolnego rynku handlowali wódką. W okolicach akademików liczba takich melin była do prawdy imponująca. Gwiazdami melin bywały przedsiębiorcze kobiety o barwnych pseudonimach takich, jak Zocha Bursztyniara czy Paulinka Cytrynka. Pamiętam takie meliny, na których obawiając się kontroli milicji alkohol sprzedawano za okazaniem legitymacji studenckiej(!).

Zupełnie inne trunki zacząłem pić jako gwiazda rocka i znany pan z telewizji. Przede wszystkim zrezygnowałem z typowego picia po polsku, czyli szybkiego picia wódki w kieliszkach. Na picie w kieliszkach pozwalam sobie tylko przy okazji degustacji wyśmienitej żołądkowej gorzkiej, robionej według klasycznej receptury. Natomiast pozostałe trunki uwielbiam mieszać w drinkach z colą, spritem, sokami, wodą mineralną – wszystko w wysoce dowolnych konfiguracjach. Jak wielu przede mną, odkryłem, że pijąc long drinki, wolniej osiągam stan nieważkości, a pożądany stan szumu w głowie otula mnie delikatniej.

Są tacy, którzy uważają, że mieszanie alkoholu z czymkolwiek to barbarzyństwo. Jak powiedział mi kiedyś wybitny aktor i degustator Andrzej Grabowski: „Nie po to, drogi Skiba, mądrzy ludzie zrobili tak wspaniały trunek jak wódka, abyś to potem z czymś mieszał”. Ja niestety nie stosuję się do tej zasady i mieszam. Dawno temu były różne przesądy dotyczące mieszania alkoholi, ale ten etap ludzkość ma już za sobą. Jak powiedział mi pewien zaprzyjaźniony barman: „Panie Krzysiu…dziś można w drinku mieszać więcej niż w polityce”. I miał rację!

Krzysztof Skiba

tagi: skiba , krzysztof skiba , big cyc ,