Felietony

Patriotyzm gastronomiczny, czyli Skiba z masłem

Środa, 31 sierpnia 2011
Krzysztof Skiba
Każdy, kto choć raz wybrał się na wakacje do Egiptu, Tunezji, Turcji czy Grecji pamięta urocze plaże, starożytne budowle warte sfotografowania, barek przy basenie i fakt, że podawane wędliny były w większości nie do zjedzenia. Jako weteran szybkich wczasów pod palmami dostrzegłem pewną prawidłowość. Na jakość wędlin podawanych podczas turystycznych wypadów na południe, nie ma wpływu ani wybrany kraj, ani liczba gwiazdek hotelowych, ani nawet poziom usług turystycznych, biuro podróży czy szef kuchni. Wygląda na to, że wszystkie te knajpy i restauracje hotelowe od Sharm El Sheikh po Palma de Majorka, od riwiery tureckiej po Santa Cruz de Tenerife zaopatrują się w wędliny u tego samego dostawcy. To, co Polacy nazywają szynką we wszystkich tych miejscach też nazywa się szynką, ale jest czymś, co przypomina w smaku pokrojony papier, a w niektórych przypadkach wilgotną tekturę.

Dopiero na obczyźnie jesteśmy w stanie docenić polskie wędliny. Wszystkie te piękne kurorty pełne cesarskich ruin, basenów, plaż, wygasłych wulkanów i piramid, byłyby dla nas jeszcze piękniejsze, gdyby można tam jadać suchą krakowską, kindziuk czy polędwicę sopocką. Niestety nie ma na to szans. Grecka kuchnia, tureckie potrawy, hiszpańskie wino są naprawdę bardzo smaczne, ale na polu wędlin kraje te nie dotrzymują kroku polskim wyrobom. Szynki, na które trafiamy przy okazji kolacji w hotelowych restauracjach, są jakimś syntetycznym produktem, który sprawia wrażenie chemicznej podróbki. Na polu wędlin mamy w Europie niewielu równorzędnych partnerów. Węgierskie salami to dzieło sztuki, które równa się z naszą suchą krakowską, podobnie jak wędzona długo w suchym dymie drzew liściastych kiełbasa litewska.

O sile polskiej kiełbasy przekonałem się podczas pewnego wypadu do Włoch. Było to w czasach studenckich, kiedy to udzielałem się jako dynamiczny aktor w mocno awangardowym teatrze. Zaproszono nas na festiwal teatralny, który trwał dwa tygodnie. Dla nas, biednych studentów był to świetny wakacyjny wypad, połączony z występami. Przez pierwszy tydzień upajaliśmy się artystyczną atmosferą festiwalu i włoską kuchnią. Przede wszystkim karmiono nas makaronami. Niestety drugi tydzień też obfitował w makarony. Pod koniec festiwalu męska część naszej ekipy nie mogła już patrzeć na makaron i znajdowała się na skraju wyczerpania. Jako ludzie pozbawieni jakichkolwiek finansów byliśmy zdani tylko i wyłącznie na łaskę organizatora imprezy. Nikt z nas nie miał szans poznania smaku szynki parmeńskiej. Organizator festiwalu zatrudnił kucharza, który specjalizował się w fantazjach makaronowych i za nic nie chciał urozmaicić swej wąskiej specjalizacji. Dania te były wyśmienite, ale po tygodniu odezwał się w naszych żołądkach syndrom tęsknoty za polskim smakiem. Wiedzieliśmy, że uratować nas może tylko polska kiełbasa. Po dwóch tygodniach napychania włoskimi makaronami czekaliśmy na spotkanie z kiełbasą jak wierni na spotkanie z papieżem. Gdy naszym rozklekotanym busem zbliżaliśmy się do polskiej granicy, kubki smakowe były bliskie eksplozji. Już dwa metry za polską granicą zatrzymaliśmy się w pierwszym, leśnym, prymitywnym barze typu „Rożno”. Wszyscy zamówiliśmy podwójne porcje i delektowaliśmy się tą prostą, tłustą polską kiełbasą z rusztu jak najsłodszymi delicjami. Uświadomiłem wówczas sobie, że jestem kimś w rodzaju polskiego patrioty gastronomicznego.

Kolejne wyjazdy i podróże po świecie utwierdziły mnie w tym głębokim uczuciu. Jako Polacy mamy swoje liczne słabe strony, ale na trzech polach jesteśmy absolutnie nie do pobicia. Polskie pieczywo, polskie wędliny i polska wódka. O wędlinach już napisałem, to teraz kilka słów o polskich bułkach. Z pieczywem to musi być jakaś wielka tajemnica. Niby nie ma nic prostszego do zrobienia, a jednak niewielu to potrafi. Gdy koncertowałem w Szkocji – krainie, w której wymyślono whisky – miejscowy chleb nie nadawał się do jedzenia. Gdy koncertowałem w USA – krainie, w której wymyślono rocka i gitarę elektryczną – pieczywo przypominało podeszwę od starego kapcia. Musi być coś magicznego w tym polskim chlebie, bo nasze piekarnie robią zawrotne kariery na Wyspach i w innych częściach świata. Tylko bułki francuskie i belgijskie bajgle mogą się z nimi równać. A, co do polskiej wódki, to jak ostatnio wyznał Bruce Willis – pija ją całe Hollywood. I bardzo dobrze! Na zdrowie! Może dzięki wódce spodoba im się też Polska i zaczną tutaj kręcić swoje drogie filmy. Byle tylko zbyt szybko producentom z Hollywood film się nie urwał. Czego życzę nie tylko Amerykanom, ale także sobie i Państwu.

Krzysztof Skiba

tagi: krzysztof skiba ,