Ile jest smaków? Do niedawna cztery: gorzki, słodki, kwaśny i słony. Jest jeszcze „ostry”, ale to w gruncie rzeczy nie smak, tylko szczypanie (odmiana bólu), czyli reakcja śluzówki, a nie kubków smakowych.
A cierpki? Cierpki jest kombinacją kwaśnego i szczypania.
A imbirowy? Imbirowy to kompozycja ostrego z zapachem, który wpływa do nosa od strony przełyku.
Jakieś ćwierć wieku temu za piąty smak podstawowy uznano umami, co w języku japońskim oznacza „smakowitość”. To smak glutaminianu, aminokwasu, który występuje w produktach wysokobiałkowych, na przykład w mięsie, dojrzewających serach czy produktach sojowych. Czyli jaki? Hm. Nieuchwytny. Trudny do określenia. Niektórzy mówią, że pikantny, inni – że mięsno-bulionowy, jeszcze inni – że roślinny… Ale wszyscy znamy glutaminian sodu. To najpopularniejszy wzmacniacz smaku umami, który sprawia, że danie bez niego wydaje nam się bez wyrazu, mdłe i niesmaczne.
Tak więc podobno rozróżniamy aż pięć smaków. Tymczasem wśród dzikich plemion: czy to w Amazonii, czy w Afryce, smaki dzielą się jedynie na dobre i złe. Dobre to słodki i słony, a niedobre to gorzki i kwaśny.
Zwierzętom smak służy wyłącznie do rozpoznawania, że jeden pokarm jest dobry, zdrowy, jadalny, a inny zepsuty (kwaśny) lub trujący (gorzki). Słony przyciąga ponieważ organizm poszukuje soli i minerałów, a słodki – bo ze słodyczą wiążą się witaminy (owoce) i duża zawartość energii (cukry). Zwierzętom tyle wystarczy.
Dopiero człowiek nauczył się tworzyć różnorodne warianty i subtelności smakowe, a także akceptować jako „dobre” te smaki, które natura odrzuca. Lubimy na przykład goryczkę w piwie, lubimy kwaśność kapusty czy octu, bo… bośmy się tego NAUCZYLI.
Ale dlaczego tylko człowiek się rozsmakowuje? Dlatego, że człowiek ma rozum. Zwierzę posługuje się instynktami i wystarczy mu wypełnianie żołądka odpowiednimi porcjami karmy – walory smakowe posiłku nie mają żadnego znaczenia. Krowa przez całe życie może jeść tę samą potrawę (trawę) i nie będzie narzekać. Natomiast człowiek poszukuje urozmaicenia.
Gdyby nas cofnąć w rozwoju o dziesięć tysięcy lat, okazałoby się, że jadaliśmy wówczas podobnie, jak to robią zwierzęta, czyli bez zwracania uwagi na smak i urozmaicenia asortymentu potraw. Kto nie wierzy, niech się przyjrzy współczesnym ludom pierwotnym, na przykład na Borneo. Ich rozwój cywilizacyjny jest na poziomie, który w Europie mieliśmy mniej więcej dziesięć tysięcy lat temu – zbieracko-łowiecki sposób pozyskiwania pożywienia, garncarstwo prymitywne bez pieców ziemnych i koła, tryb życia wędrowny lub pół-wędrowny.
Co jadają takie ludy i czy dla nich smak jest ważny?
Nie jest. W Amazonii sól kamienna nie występuje, a zatem wszystko gotuje się bez soli. Smak potraw nie ma znaczenia – wystarczy, że są jadalne. Istotna jest ilość, a nie walory smakowe. U Indian nie istnieje pojęcie „dobrze gotuje”. Tam nie ma dobrych i złych kucharek, bo smak, sposób gotowania i kompozycje składników są nieistotne. Dla Indianina „dobre jedzenie, świetny obiad” nie oznacza miłego smaku, lecz pełen brzuch. Uczucie sytości, wypełnienia żołądka jest tym, co nazywają „dobre”, a uczucie przesytu, przejedzenia, to dla nich „pyszne”. Jest jeszcze zachwyt nad tym, że coś było „prze-pyszne”. Czyli? Czyli w tłumaczeniu z indiańskiego na nasze: był taki NADMIAR jedzenia, że mogliśmy sobie pozwolić na zjadanie i wymiotowanie. Największe święta ludów północy, Inuitów, polegały na rytualnym objadaniu się i wymiotowaniu. Sama koncepcja, że jest tyle do jedzenia, że można jeść i jeść bez umiaru, jest dla dzikich plemion zachwycająca. Wypełnianie sobie brzucha do syta, ciągłe przełykanie kolejnych kąsków, to dla Indianina tak wielka rzadkość, że chciałby ten stan przeciągać w nieskończoność. „Było przepysznie”, czyli tak dużo, żeśmy jedli i jedli, i wymiotowali, a potem znowu jedli i wymiotowali, żeby znowu jeść i wymiotować, i jeść…
Z takich powodów o Indianach mówi się „dzicy”, „dzikie plemiona”. Hm. Ale przecież to samo robili starożytni Rzymianie, a była to wtedy najwyżej rozwinięta cywilizacja w historii świata – mieli centralne ogrzewanie, bieżącą wodę, łazienki, przepiękną architekturę, luksusowe sprzęty i doskonałych kucharzy podających pieczone pawie czy słoninę (w tym przypadku nie chodzi o płaty wieprzowego tłuszczu, ale o luksusowe danie z mięsa słonia). Mieli NADMIAR wszystkiego, więc biesiadowali, jedli, drażnili przełyk specjalnym piórkiem, a potem wymiotowali i jedli dalej. Bo mlaskanie, smakowanie i przełykanie było frajdą, a przepełniony brzuch przeszkadzał w dalszym mlaskaniu, smakowaniu i przełykaniu.