Jak mówił jeden z bohaterów słynnego filmu Rejs: „Na każdym zebraniu jest tak, że ktoś musi zacząć”. A najlepiej zaczynać od początku, więc taki dałem tytuł felietonu, który inauguruje nową, satyryczną rubrykę w magazynie Hurt & Detal.
Mam uzasadnioną nadzieję, że te felietony będą Państwa bawić, rozczulać, wywoływać salwy śmiechu, a czasem (być może, kto wie?) także wzruszać, gdy uda mi się uderzyć w czułe struny Czytelników.
To jest początek, ale w zasadzie to nowe otwarcie, bo przecież kilka lat temu, czyli bardzo dawno, pisałem już do magazynu branży spożywczej. Nie jest błędem to szokujące sformułowanie, że „kilka lat temu, czyli bardzo dawno”. Dziś czas tak szybko leci, że zmiany następują błyskawicznie i w tempie rakiet kosmicznych. Kilka lat to za chwilę może być już cała epoka.
Ponieważ wszystko (nie tylko czas, ale także zmiany i wynalazki technologiczne) płyną i następują w szybkim nurcie, więc tym samym świat starzeje się coraz szybciej. Ostatnio zestarzały się nawet kioski z gazetami.
W epoce PRL kioski Ruchu były czymś więcej niż zwykłymi sklepami. To tam można było kupić nie tylko papierosy, gazety czy sznurowadła, ale także plotkować, wymieniać się informacjami o tym, co trafiło do sklepów, czy opowiadać dowcipy polityczne. Informacje osiedlowe, takie jak wieści o sąsiadce w ciąży z inkasentem z gazowni, rozchodziły się równie szybko, jak dzisiejsze newsy w internecie. Potęga prasy była tak ogromna, że na chodliwe tytuły zakładano tzw. teczki – podobne do tych, które dziś istnieją w IPN. Dziś, gdy media, a wraz z nimi prawie cały świat, przeniosły się do internetu, kioski straciły rację bytu. Jeszcze kilka lat temu (czyli bardzo dawno) było ich tysiące, a w zeszłym roku pozostało tylko... 66.
Pod Łodzią znajduje się wielkie cmentarzysko kiosków Ruchu. Na niszczejących budkach, smutno ustawionych w szeregi, widoczne są jeszcze napisy, takie jak PRASA czy PAPIEROSY.
Ostatnio w centrum handlowym widziałem sklep całkowicie samoobsługowy. Wchodzi się na kartę, kupuje na kartę. Nawet nie ma jak zapytać sprzedawcy, czy coś by doradził w kwestii towaru, bo sprzedawcy po prostu nie ma. Gdy byłem kilka lat temu (czyli dawno) w Tokio, to atrakcją dla turystów była knajpa obsługiwana w całości przez roboty. Dziś takich lokali jest już coraz więcej. W przyszłości proporcje się odwrócą i atrakcją dla turystów będzie knajpa z kelnerami-ludźmi i sklep ze sprzedawcą.
To, co dziś jest nowoczesne, za pięć minut jest już stare i zabytkowe. Pamiętam, jak prowadziłem event dla pewnej firmy telekomunikacyjnej w latach 90. Szef tej firmy miał najnowocześniejszy w Polsce aparat telefoniczny, zrobił mi nim zdjęcie. Prawdopodobnie na pierwszym w Polsce zdjęciu zrobionym telefonem jestem właśnie ja. Ten telefon dziś nadaje się jedynie do muzeum, a moje zdjęcie jest w nim czymś w rodzaju rysunków z egipskich piramid.
Dziś telefonem możemy robić lepsze jakościowo zdjęcia niż dawniej reżyser z Hollywood swoją kamerą. Telefonem też płacimy w sklepie, dokonujemy przelewów bankowych, kupujemy bilety do kina czy teatru, rezerwujemy hotele na Hawajach i gadamy do nich, nagrywając wiadomości dla znajomych częściej, niż narzekamy na ceny, polityków czy dzielnicowego i proboszcza.
Kiedyś taki telefon z tarczą służył tylko do rozmowy. Dziś telefonem możemy robić wszystkie te cuda, które ułatwiają życie. W zasadzie nie wymyślono tylko jeszcze telefonu z podręcznym jacuzzi czy basenem. Ale gdy spotkamy się przy okazji lektury kolejnego wydania magazynu Hurt & Detal, to kto wie, czy takich urządzeń już nie będzie w każdej kieszeni.
Czas płynie szybko, a historycy twierdzą, że dzisiejsze trzy lata odpowiadają w rozwoju i tempie zmian temu, co w średniowieczu trwało sto lat. Przez dekadę tempo przyspiesza, więc obecnie, trzymając się tego średniowiecznego, nadrobilibyśmy aż trzysta lat. To takie przyspieszenie, przy którym nawet hipernowoczesne auto Jamesa Bonda wydaje się poczciwym ogrodowym ślimaczkiem, który natrafił na psią kupę i nie wie, co z nią zrobić.
Skoro wszystko szybko się dzieje, to pewnie Czytelnik też szybko czyta ten felieton. Istnieją specjalne kursy szybkiego czytania. Absolwenci tych kursów ledwo zaczną czytać kryminał, już wiedzą, kto zabił – i to w kolejnym kryminale.
Kiedyś szybkie czytanie było czytaniem po łebkach. Ciekawe, skąd wzięło się to powiedzenie? Bo „po łebkach” wcale nie odnosi się do liczby bohaterów opowieści, tylko do nieuważnego czytania. Gdy idziemy do kina, kasują nas „od łebka”, a w sklepach łebków nie liczy się wcale, tylko ilość towaru. Bywa, że jeden łebek kupi dziesięć piw, gorzej gdy dziesięciu łebków kupi jedno piwo. Choć to raczej się nie zdarza, chyba że do sklepu trafi wycieczka szkolna z podstawówki. I to z tych niższych klas.
Czasem zakupów dokonuje cała rodzina i kupują nie na łebka, tylko „na głowy”, na przykład dwie głowy kapusty lub główkę cebuli. Stąd słynne, staropolskie powiedzenie: „Lecz się na głowę, bo na kapustę za późno”. Kapustę to trzeba mieć na większe zakupy. Bywa, że mąż wydaje więcej kapusty w sklepie monopolowym, niż w spożywczym. Żony wówczas często łapią się za główkę, ale nie cebuli, tylko swoją.
Krzysztof Skiba