Spowolnienie gospodarcze coraz bliżej, a sprzedaż detaliczna konsekwentnie rośnie. Czy jednak uda się utrzymać tę tendencję także w najbliższych latach?
Coraz lepiej w gorszym otoczeniu
Od kilku lat w handlu detalicznym mamy do czynienia z sytuacją od dawna nie notowaną: sprzedaż produktów FMCG właściwie z miesiąca na miesiąc regularnie rośnie. Rzadko kiedy utrzymywała się ona zaledwie na poziomie sprzed miesiąca, zaś spadki były już wyjątkowo rzadkie. I dotyczy to właściwie wszystkich sklepów – od tradycyjnych poczynając, przez sklepy convenience, supermarkety, a tym bardziej dyskonty. Nieco gorzej w tym okresie wypadały sieci hipermarketów, z których niektóre, jak na przykład Tesco, przeżywają niemałe kłopoty. Wyjaśnienie tego fenomenu wydaje się proste i podobne do wyjaśnienia skokowego wręcz wzrostu produktu krajowego brutto w okresie minionych 3 lat. Rząd bowiem, poprzez swoje programy socjalne (500+, 300+ itd.), wpompował w gospodarkę za pośrednictwem budżetów domowych kilkadziesiąt miliardów złotych, których owocem jest wzrost konsumpcji wewnętrznej, która napędza koniunkturę. I chociaż kuleją inwestycje, które powinny być drugim ważnym czynnikiem wzrostu gospodarczego, sprzedaż na rynku wewnętrznym rośnie wciąż bardzo szybko i sklepy detaliczne są beneficjentami tej sytuacji.
Podobnie było w pierwszym kwartale roku bieżącego i wiele wskazuje na to, że ta tendencja utrzymywała się także w marcu. I wszystko to w sytuacji, gdy pojawiają się na rynku pierwsze symptomy spowolnienia gospodarczego i wzrostu poziomu inflacji. A to oznacza, że i warunki zewnętrzne funkcjonowania handlu detalicznego ulegną pogorszeniu. Tym samym minione miesiące mogą być ostatnimi tak dobrymi dla handlu.
Niektórzy widzą ratunek przed ewentualnym spadkiem sprzedaży w nowych propozycjach przedwyborczych tzw. zjednoczonej prawicy. Przewidują one wpompowanie w gospodarkę i kieszenie obywateli kolejnych dziesiątków miliardów złotych, które mają także podtrzymać słabnący wzrost gospodarczy. Wydaje się jednak, że z punktu widzenia handlu produktami FMCG może nie być tak różowo. Symptomy, iż dodatkowe środki finansowe w kieszeniach Polaków mogą nie wpłynąć na obroty sklepów, już teraz są widoczne. Ceny produktów spożywczych wyraźnie rosną, co spowoduje, że kolejna poprawa sytuacji finansowej obywateli może zostać skonsumowana nie tyle przez nich samych, co przez inflację. Ponadto poziom wzrostu spożycia w latach minionych był na tyle wysoki, iż kolejne wzrosty nie mogą mieć już podobnej skali oddziaływania. Przynajmniej, jeśli chodzi o żywność. Nawet nowości produktowe dostawców nie przeskoczą nasycenia rynku.
Niekończąca się historia
Obecna koniunktura handlowa ma ponadto jeszcze jedną cechę charakterystyczną: warunki formalno-prawne i organizacyjne funkcjonowania handlu detalicznego stają się z roku na rok trudniejsze. Sytuacja na rynku pracy nie napawa optymizmem i może zaowocować jeszcze poważniejszym zwiększeniem kosztów prowadzenia placówek handlowych. Chociaż nie powiodło się, dzięki interwencji Komisji Europejskiej, wprowadzenie podatku handlowego, który planowany był już na początku 2016 roku, inne rozwiązania znalazły uznanie w oczach decydentów politycznych. Przede wszystkim już od trzech lat trwa nieustanna walka o kształt wolnych od handlu niedziel. Przed ponad dwoma laty, po długich dyskusjach i protestach rozmaitych środowisk, przegłosowano w parlamencie wprowadzenie ograniczenia handlu początkowo w jedną, potem dwie niedziele w miesiącu, poprzez trzy w roku bieżącym, aż po całkowity, z kilkoma wyjątkami, zakaz w roku przyszłym.
Wydawało się wówczas, że przyjęcie tych rozwiązań zamknie temat wolnych niedziel. Nic bardziej mylnego. Dyskusje trwały i trwają nadal, władza jednak jest nieugięta. Obecnie przeciwni ograniczeniu handlu w niedziele są już prawie wszyscy, nie tylko wielkie sieci handlowe, ale i handel tradycyjny, ekonomiści i konsumenci. Czyli prawie całe społeczeństwo poza rządem, wspierającą go Solidarnością, i Episkopatem, którzy podnoszą znaczenie wolnych od handlu niedziel dla odpoczynku i rozwoju życia rodzinnego, co wynika z zapisów Pisma Świętego.
W tej sytuacji wydawało się, że będziemy mieli wkrótce zmiany w obowiązującej w tej kwestii ustawie, czego nie wykluczał nawet premier Morawiecki, obejmujące przede wszystkim poluzowanie jej rygorów. Tym bardziej, iż Biuro Analiz Sejmowych w przedstawionej pod koniec marca analizie sugerowało, że korzystna byłaby rezygnacja z zakazu handlu w niedzielę na rzecz wprowadzenia obowiązku zagwarantowania pracownikom przez pracodawców przynajmniej dwóch niedziel w miesiącu wolnych od pracy. Do Sejmu wpłynął także projekt ustawy w tej kwestii autorstwa Nowoczesnej.
I gdy wszystkim wydawało się, że dni obecnie obowiązującego prawa są policzone, najpierw minister pracy, rodziny i polityki społecznej Elżbieta Rafalska, a potem Jadwiga Emilewicz oświadczyły, że przed wyborami do Sejmu nie należy oczekiwać zmian w obecnie obowiązującej ustawie. Minister Emilewicz wskazała przy tym, że konieczne będzie dokładne przeanalizowanie sytuacji, gdyż raporty jakie poza rządem powstawały wydają się mało wiarygodne.
Tak więc okazuje się, że minione trzy lata dyskusji to jednak zbyt mało, aby jednoznacznie określić konsekwencje zakazu handlu w niedzielę. Wszystko wskazuje na to, że kłótnie w tej sprawie trwać będą kolejne miesiące, a może i lata. Tym bardziej, iż wchodzimy w okres wyborczy, a rządząca prawica nie chce zrazić sobie swojego największego sojusznika, czyli NSZZ „Solidarność”, który był przecież inicjatorem obecnie obowiązujących przepisów. Tym samym historia pod nazwą „Zakaz handlu w niedzielę” wydaje się nie mieć końca.
Mniej marek własnych?
Rząd przymierza się ponadto do wprowadzenia kolejnych rozwiązań, które trudno będzie uznać za sprzyjające rozwojowi handlu detalicznego produktami spożywczymi. W jednym z wystąpień na początku marca premier Morawiecki oświadczył, że jego gabinet planuje ograniczyć udział marek własnych w ofercie placówek handlowych. Uważa on bowiem, iż są to przede wszystkim marki wielkich międzynarodowych sieci handlowych, a w sklepach powinny wyraźnie dominować produkty polskie od polskich rolników. Powstać ma więc ustawa, która promować będzie polskie marki, tak jak to czynią inne kraje w stosunku do produktów rodzimego rolnictwa.
Trudno powiedzieć skąd u premiera przekonanie, że marki własne z jednej strony są domeną tylko sieci międzynarodowych, z drugiej że są produktami zagranicznej proweniencji? Musiał chyba zostać wprowadzony w błąd przez swoich doradców! Marki własne przecież są charakterystyczne nie tylko dla handlowych podmiotów zagranicznych, ale i całkowicie polskich sieci detalicznych. Oferowane są przecież sklepom przez większość dużych hurtowników. Sam Specjał, drugi co do wielkości operator hurtowy na polskim rynku ma w swojej ofercie 350 pozycji asortymentowych marek własnych. Poza tym produkty pod markami własnymi wiele sieci handlowych zamawia samodzielnie, tak więc twierdzenie szefa rządu, iż ograniczając ich skalę promuje się polskich producentów wydaje się nieuprawnione.
Firma badawcza Nielsen ocenia, że obecnie marki własne stanowią niespełna 20% całej oferty handlowej w detalu. I zarówno firmy polskie, jak i międzynarodowi operatorzy handlowi zamawiają je w ogromnej większości u polskich producentów. Pokusiłbym się nawet o tezę, że wśród marek własnych udział produktów polskich opartych o płody rodzimego rolnictwa jest o wiele większy niż w przypadku pozostałych produktów w ofercie detalicznej.
Sporo czasu jeszcze minie od zapowiedzi Morawieckiego do jej ustawowej realizacji. Być może więc dążenie do zwiększenia udziału w sprzedaży detalicznej produktów polskich nie zaowocuje odgórnie zarządzonym zmniejszeniem liczby marek własnych na półkach sklepowych. Biorąc jednak pod uwagę dotychczasowe doświadczenia legislacyjne ostatnich lat, warto już teraz dmuchać na zimne.
Witold Nartowski
Dziennikarz