Handel musi się liczyć z tym, że niewiele uszczknie z obiecanych społeczeństwu pieniędzy. Przyszłość rysuje się następująco: lepiej to już było.
Niedziele rok później
Nadszedł kolejny rok wdrażania w życie ustawy o ograniczeniu handlu w niedzielę. Od stycznia mamy zaledwie jedną handlową niedzielę w miesiącu z perspektywą, że w roku następnym we wszystkie niedziele w roku (poza kilkoma wybranymi ze względu na szczególne okoliczności) obowiązywać będzie bezwzględny zakaz handlu. Poza oczywiście małymi sklepami, które będą mogły działać pod warunkiem, że za ladą staną ich właściciele.
Rok obowiązywania ustawy zaowocował przede wszystkim tym, że spośród organizacji i osób wspierających te rozwiązania prawne, jedynie związek zawodowy "Solidarność" uparcie uważa, że zakaz handlu w niedziele jest korzystny zarówno dla pracowników, jak i małych, tradycyjnych sklepów. Zrzeszenia przedsiębiorców, poczynając od tych, które reprezentują małe placówki handlowe, jak Polska Izba Handlu, poprzez takie organizacje jak Lewiatan, czy POHiD, zaś na Polskiej Radzie Centrów Handlowych kończąc – zgodnie uważają, że efekty wejścia w życie tych rozwiązań prawnych nie spełniają oczekiwań ustawodawcy co do ochrony małych i średnich przedsiębiorstw handlowych, ani nie przynoszą oczekiwanych korzyści pracownikom handlu. Najdalej chyba w swojej krytyce poszedł Warsaw Enterprise Instytut, który uznał, że zakaz może mieć tragiczne skutki dla gospodarki jako całości, a w przyszłości także dla rządzącej obecnie formacji politycznej. Instytut pisze wprost, że jeśli obóz rządzący nie wycofa się z nietrafionego pomysłu ograniczania handlu w niedziele, może to – z bardzo dużym prawdopodobieństwem – przypłacić przegraną w najbliższych wyborach parlamentarnych. Bo z ustawy, która miała mu przynieść wzrost poparcia, nikt nie jest zadowolony. Ani konsumenci, ani przedstawiciele branży. Co najgorsze – wprowadzone już przepisy uderzyły najbardziej w tych, którym miały pomóc – a więc we właścicieli małych sklepów.
Rząd tymczasem planuje wraz z „Solidarnością” przeprowadzić takie zmiany w obowiązujących przepisach, aby nie było możliwe omijanie wynikających z nich ograniczeń. Żeby sklepy nie były uruchamiane w niedzielę np. pod pretekstem prowadzenia działalności pocztowej. Dokładnie i precyzyjnie ma być określone w ustawie, kto z rodziny może stanąć za ladą i prowadzić handel nie łamiąc obowiązujących ograniczeń. Jednak ewentualna nowelizacja ustawy napotyka opór z najbardziej nieoczekiwanej strony: Biura Legislacyjnego Sejmu.
Nie zmienia to faktu, że dotychczasowe doświadczenia roku obowiązywania ustawy nie tylko nie przyniosły oczekiwanych efektów, ale wręcz wzmocniły te podmioty gospodarcze, które miały ponoć być najbardziej dotknięte przez nowe prawo, czyli wielkie sieci dyskontowe. Na horyzoncie rysują się jednak pierwsze sygnały nadchodzącego spowolnienia gospodarczego, co może oznaczać, że likwidacja zakazu stanie się w pewnym momencie konieczna...
Gospodarka się kręci, więc można ją przycisnąć
Tymczasem zaś pieniądze zostały obiecane przez partię rządzącą całemu społeczeństwu. Skromne 40 miliardów złotych ma rokrocznie trafiać do kieszeni konsumentów, oczywiście pod warunkiem, co Jarosław Kaczyński oświadczył wprost, że zagłosują oni na PiS. Zwolennicy obecnej władzy przekonują, że nie tylko budżet na to stać, ale i dowodzą, że kolejny zastrzyk finansowy przeznaczony dla wybranych grup społecznych, podobnie jak przed trzema laty, będzie dodatkowo nakręcał gospodarkę.
Specjaliści od handlu, w tym handlu detalicznego podkreślają jednak, że sklepy nie powinny liczyć, że dzięki temu obroty w ich placówkach wyraźnie wzrosną. Ocenia się bowiem, że prorozwojowy charakter transferów środków finansowych od rządu do społeczeństwa już się wyczerpał. Zastrzyki pieniężne sprzed trzech lat nakręciły koniunkturę w Polsce – w dużej mierze właśnie w handlu żywnością i produktami FMCG. Teraz jednak będą co najwyżej wpływać na zakup dóbr trwałego użytku. Jednocześnie większość ekonomistów sądzi, że istnieje niebezpieczeństwo, iż budżet państwa nie podoła w dłuższym okresie tak poważnym wydatkom. To zaś będzie oznaczać konieczność zadłużania kraju, zaś w konsekwencji wzrost cen i spadek konsumpcji. Tyle tylko, że przy poprzednich programach społecznych rządu twierdzono podobnie i nic takiego się nie wydarzyło. Co oczywiście nie oznacza, że tego typu operacje mogą być realizowane w nieskończoność. Tym bardziej, że spowolnienie gospodarcze wydaje się nieuniknione i efekty tych programów mogą się okazać zgodne z tym, co prognozują ekonomiczni pesymiści. Bez względu jednak na to, jak sytuacja się rozwinie, zarówno detaliści, jak i hurtownicy FMCG, powinni w swoich planach biznesowych uwzględnić fakt, że dla nich żadna z ewentualnych opcji rozwoju sytuacji nie będzie korzystna tak, jak to miało miejsce w ostatnich trzech latach.
A były to lata rzeczywiście niezwykle udane. I to dla całego handlu. Nieźle sobie radziły sklepy tradycyjne, zaś jeszcze lepiej sieci dyskontowe. Kłopoty przeżywają jedynie niektóre sieci hipermarketów, przede wszystkim Tesco, zaś w mniejszym wymiarze Carrefour.
Ponieważ początek marca to czas, gdy wielkie przedsiębiorstwa zaczynają publikować wyniki za poprzedni rok, można w nich znaleźć jedynie potwierdzenie powyższych tez. Eurocash odnotował lepsze wyniki w części hurtowej, ale i sklepy detaliczne zrzeszone w jego sieciach franczyzowych odniosły w 2018 roku sukces finansowy. Ich obroty wyraźnie rosły. Doskonałe wyniki podał także Jeronimo Martins, operator Biedronki, co z pewnością już mniej cieszy drobnych detalistów, którzy z natury swojego biznesu są wrodzy sieciom dyskontowym. A wrogość wobec Biedronki ma charakter szczególny, bo to najstarsza i największa w Polsce sieć dyskontowa masowo odbierająca klientów handlowi tradycyjnemu. A teraz będzie jeszcze trudniej, bowiem prezes Biedronki zapowiedział uruchamianie sklepów w mniejszym formacie i nadanie im charakteru placówek convenience. A to w szczególności uderzy w małe prywatne, sklepiki...
Witold Nartowski
Dziennikarz